Dzień dobry, mam na imię Piotr i zacznę klasycznie, czyli od siebie. Wygląda na to, że w towarzystwie korepetytorów Buki jestem najstarszy. Włosy siwe, broda siwa, zmarszczki na czole, okulary fotochromy (dla kontrastu zdjęcie w ogrodzie, z tryskającymi młodością pelargoniami w tle). Nic na to nie poradzę. Często patrząc w lustro sam się dziwię, że to możliwe. Ale jednak to wciąż ja. Zapewne jeszcze żyję, bo trzy razy dziennie jestem głodny, posiłki chętnie popijam winem, jeżdżę na rowerze, chodzę po górach, a rano budzę się z dwoma kotami na klacie, a budzę się, ponieważ miauczą mi do ucha. Co jak co – to najlepszy dowód istnienie.
Z zawodu jestem tłumaczem pisemnym i ustnym, nie ukrywam, solidnie zaprawionym w najcięższych bojach. Dawniej nie mogłem opędzić się od pracy, ale to się zmieniło. Nie tyle z powodów geriatrycznych (wręcz przeciwnie, lata pracy dodały mi nieporównywalnie więcej giętkości, jakby powiedział Gombrowicz), ile dzięki postępowi technologii. Prawdopodobnie prędzej czy później do grobu wszystkich nas ona zapędzi, no ale wciąż się łudzimy, że to nieprawda. Mniejsza.
W każdym razie z przyjacielską pomocą sztucznej inteligencji, na stare lata przyszło mi udowadniać, że coś umiem. To dlatego na stronie Buki wkleiłem swój dyplom ukończenia studiów. Jeśli otworzycie odpowiedni link, zobaczycie tam moje zdjęcie sprzed trzydziestu lat, w żadnym razie nieprzetworzone AI. Zdjęcie to dowodzi, że kiedyś byłem młody. Wbrew temu co można przypuszczać, całkiem dobrze pamiętam czasy studiów, a i nie gorzej też czasy przedstudenckie.
Doskonale zatem przypominam sobie, jak zaczęła się moja przygoda z francuskim. Zdarzyło się to w czasach schyłkowej komuny, dosłownie na półtora miesiąca przed wprowadzeniem stanu wojennego (przypominam, było to 13 grudnia 1981 roku). To były czasy, kiedy słuchało się następujących zespołów (wszystkie anglosaskie): The Doors, Led Zeppelin, The Scorpions, Genesis, oczywiście Pink Floyd i czegoś tam jeszcze. Naszym światem, światem przejrzałych nastolatków, był angielski (bo przecież nie ruski) i kto mógł, ciągnął starych za rękaw, żeby dawali na korki. Angielski już bowiem wtedy był na topie, wszystkie inne języki wydawały się zbędne (oczywiście najbardziej zbędny był ruski, którego obowiązkowo nauczano w szkole). Francuski był co prawda lepszy niż ruski, bo to w końcu zachód i w dodatku ojczyzna najsłynniejszych burdeli („Najlepsze kasztany rosną na placu Pigalle” – kto pamięta kapitana Klossa?), żandarma z Saint-Tropez i podobno jakichś tam serów. Było jednak jasne, że ludzie nie byli tak cool jak Angole (a tak naprawdę jacyś nie-ten-tego), a muzyki – bo muzyka była najważniejsza – nie dało się słuchać.
Więc kiedy mój ojciec dostał propozycję pracy na uniwersytecie we Francji, w domu wybuchała niemal rewolucja. Protestowałem ja, protestowała moja siostra: - załatw coś w Anglii albo w Ameryce – mówiliśmy - bo my tam nie chcemy. Ale ponieważ matka była w niebo wzięta, nie mieliśmy nic do gadania. I praktycznie przez dwa lata pobytu tam byliśmy nieszczęśliwi. Mimo to oboje staliśmy się pełnoprawnymi frankofonami, czyli osobami mówiącymi, piszącymi i częściowo – myślącymi po francusku. Na tyle, że kiedy przyszło do wyboru studiów, poszedłem po najmniejszej linii oporu i studiowałem francuski (angielski był drugim językiem studiów, przez wzgląd Pink Floydów i spółki). I jakimś trafem z biegiem lat zacząłem się z francuskim przyjaźnić. Z czasem polubiłem też Francję, gdzie mieszkam przez (mniejszą – informacja dla fiskusa i ZUS) część roku, a po francusku zacząłem pisać artykuły i książki. Można powiedzieć, że francuski stał się moim przybranym językiem, tak jak można mieć przybranych rodziców, których z czasem zaczynamy traktować jak własnych…
Jak to się stało? Napiszę następnym razem. Znajdziecie tam kilka słów na temat Francji i jeszcze więcej na temat francuskiego. A très bientôt, czyli do rychłego !